Gdy w lipcu 2014 r. na ukraińską ziemię spadł malezyjski Boeing, wybuchł dziwny kryzys wiary w Putina i Rosję. Wcześniej przekonywano nas (jak widać od wczoraj, dość skutecznie), że Rosjanie starannie badali przyczyny Tragedii Smoleńskiej i że polskie wnioski oparte bodaj w 99% na dowodach, które "przeszły" (zwykle bardzo wolno) przez rosyjskie ręce są logiczne i spójne. I że w ogóle nonsensem jest nawet pomyśleć, że Rosjanie mogli przyczynić się do Tragedii lub mataczyć w jej badaniu.
Od tamtej pory trwa dziwna schizofrenia. O ile jest oczywiste, że malezyjski Boeing został zestrzelony rosyjską rakietą przez rosyjskich żołnierzy (chociaż Rosjanie dowodzą i twierdzą, że absolutnie nie), o tyle udział Rosjan w Tragedii Smoleńskiej jest wykluczony, a rosyjskie w swoim pochodzeniu dowody pozostają wiarygodne.
Najdziwniejsze dla mnie jest to, że nawet gdy już wiemy, że Rosjanie niezwykle niestarannie traktowali ciała ofiar i ich oględziny, to nadal trwa wiara w rosyjską rzetelność w procesie zbierania materiału dowodowego.
Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek...