Wczoraj przez większą część dnia poruszałem się wzdłuż osi Traktu Królewskiego w Warszawie, więc - chcąc, nie chcąc - doświadczyłem "Czarnego protestu", a najwięcej jego atmosfery. Ta powróciła do mnie jeszcze wieczorem, gdy w ulubionym barze na parterze domu w centrum Warszawy słuchałem opowieści ubranej na czarno i zaangażowanej załogi tego skądinąd magicznego miejsca.
Dzisiaj, po lekturze i wysłuchaniu komentarzy z tej i z tamtej strony, jestem dziwnie spokojny. Spokojny w tym sensie, że nie widzę podstaw do fatalnych prognoz dla PiS i dla zwolenników szerszej ochrony życia ludzkiego.
W mojej ocenie, "Czarny protest" jest burzą w szklance wody. Nie ma żadnego realnego i zorganizowanego ruchu zwolenników aborcji, którzy mogliby mieć wpływ na bieg polityki wewnętrznej w Polsce. Wczorajszy protest ma tylko jeden wspólny mianownik. Jest nim emocja, którą trudno opisać i zamknąć w kilku słowach, ale to jest w większej części wiązka egoizmów i lęków oraz niedojrzałości i nienawiści. Paradoksalnie podobnych i w 20-letniej dziewczynie, i w 50-letniej kobiecie, a wczoraj można było dostrzec różne pokolenia płci przeciwnej, chociaż raczej z przewagą kobiet w wieku - powiedzmy w sposób miły dla ucha wszystkich wyznawców Unii Europejskiej - reprodukcyjnym.
Wczorajszy protest nie ma żadnej trwałej i wspólnej podstawy - ani ideowej, ani intelektualnej, ani praktycznej czy realnej, skoro zjawisko aborcji w Polsce obejmuje około tysiąc zdarzeń rocznie i tylko w tym rozmiarze można rozważać skutki zmian legislacyjnych. To raczej rodzaj happeningu, który łączy uczestników tak długo, póki jest głośno. W zderzeniu z ciszą codzienności łączność obumiera i pozorna wspólnota zanika.
Nie chcę tutaj wchodzić w szczegółową analizę sporu wokół tzw. aborcji. Wszystkie argumenty za i przeciw zostały już dawno wypowiedziane. Nie trzeba być chrześcijaninem, aby w uczciwej dyskusji przyznać, że nie można obronić prawa do tzw. aborcji uż tylko na gruncie logicznym, bez konieczności używania racji religijnych, tak długo, dopóki nie powstaje kolizja dwóch równych wartości: życia dziecka i życia matki.
Tutaj chciałbym tylko wyrazić swoje przekonanie, że cechą wspólną uczestników wczorajszego protestu jest zwyczajna niedojrzałość - zarówno w wymiarze prywatnym (niedojrzałość do rodzicielstwa), jak i w wymiarze publicznym (niedojrzałość do demokracji). Jak w ogóle można protestować przeciw rozszerzeniu zakazu zabijania dzieci bez wykluczenia rodzicielstwa we własnym życiu?! Jak można protestować przeciw projektowi wniesionemu przez inną część społeczeństwa pod siedzibą partii rządzącej a nie siedzibą autora projektu?!?!
Jest tylko jedna płaszczyzna, na której można ważyć racje w tej sprawie i szukać kompromisu. Tą płaszczyzną jest polityka rozumiana jako brutalna gra o władzę. I tylko z tej perspektywy można rozumieć i akceptować postulaty i ostrzeżenia ood adresem PiS. I tylko z tej perspektywy wczorajszy protest ma sens i uzasadnienie.
Moim zdaniem, z czysto politycznego punktu widzenia, wystarczy, aby PiS zachował zimną krew i w powolnym procesie legislacyjnym przeprowadził częściową zmianę ustawy antyaborcyjnej, a to poprzez skreślenie przesłanek tzw. aborcji eugenicznej. Tyle można zrobić, bilansując straty i zyski w rachunku politycznym. A jeżeli to zostanie połączone z gwarancjami socjalnymi dla rodziców (opiekunów) dziecka, które rzeczywiście urodzi się chore czy ułomne, to można tylko wygrać.
A opozycja niech skarży tę zmianę do Trybunału Konstytucyjnego...
Cofając się do tzw. kompromisu z 1993 r. PiS nic nie zyska, a i tak straci.